Od ataku na Word Trade Centre obowiązują rygorystyczne przepisy na pokładach samolotów. Drzwi do kokpitu są zamknięte (co ostatnio przyczyniło się do tragedii German Wings), a znalezienie się w kabinie pilotów w trakcie lotu graniczy z cudem.
A ja się znalazłam.
Lecialam sobie beztrosko do Tunezji, samolotem linii Tunis Air. Lot krótki, ale w pewnym momencie znudziło mi się tkwienie w miejscu, wiec wstałam i udałam się na przód samolotu. Z głupia frant spytałam krecącego się tam stewarda, czy mogę odwiedzić pilotów w kokpicie. Oczywiście, stanowczo odmówił uzasadniając to przepisami. Przyjęłam wyjaśnienie i stałam sobie dalej, dochodząc do wniosku, że skoro już wygrzebałam się z miejsca, to skorzystam z toalety.
A ponieważ toaleta była zajęta, więc stałam i stałam. Steward parę razy mnie minął. Za którymś razem miał już niewyraźną miną. A potem podszedł do mnie i szepnął, że mam iść za nim.

Uwielbiam ten widok. Niezależnie od tego, czy na dole leje deszcz, czy pada śnieg, nad chmurami zawsze jest słońce.
Ku mojemu zdziwieniu otworzył drzwi i wprowadził mnie do kabiny pilotów! Samolot sobie leciał, piloci z miłym uśmiechem mnie przyjęli. Zaproponowali mi miejsce do siedzenia, więc usiadłam. Przyglądałam się beztrosko niezliczonym guziczkom, konsolom i różnym wajchom. Trochę pogadaliśmy o klapach, ale moja znajomość awioniki okazała się żenująco niska.
Więc oni lecieli, coś tam gadali przez radio (zorientowałam się, że przelatujemy nad Rzymem), a ja sobie siedziałam cichutko jak mysz licząc, że zapomną o mojej obecności. I chyba im nie przeszkadzałam, bo nie wypędzali mnie z kabiny…
Przez chwilę pomyślałam, że idąc za ciosem – poproszę, żeby pozwolili mi trochę pokierować tym samolotem lub, choćby, potrzymać wolant, ale potem doszłam do wniosku, że nie chcę zostać główną bohaterką kolejnego odcinka „Katastrof w przestworzach”.
Więc pożegnawszy się uprzejmie, zakończyłam karierę „oficera” pokładowego samolotu pasażerskiego typu Airbus A-320.